Chyba każdy fan NBA pamięta ten mecz. Finały Bulls-Jazz, MJ ma grypę, ledwo stoi, przed wyjściem z szatni podobno wymiotuje... 38 punktów, 7 zbiórek, 5 asyst, 3 przechwyty, Bullsi wygrywają game 5 i wychodzą na prowadzenie 3-2 a w następnym meczu pierścienie wędrują na palce "graczy chicagowskich" (Wojtek Michałowicz changed my life).
Piszę o tym meczu nie tylko dlatego, że MJ był przekozakiem i każdy powinien znać tą historię.
Otóż wczoraj w nocy miało miejsce kolejne "Flu Game". Tym razem Ray Allen, znany m.in. w roli w podwórkowym klasyku "He Got Game" aka "Gra o Honor" (wtf?), nie przejmuje się grypką i ciska klasycznego trójkowego buzzer-beatera na wygraną. I pewnie dzięki temu rzutowi przypomni się wszystkim "Ray Allen doubters" i wskoczy do składu na All Star Game w miejsce kontuzjowanego Jameera Nelsona (btw Orlando już może skończyć sezon... ;)). Check it out!
Pzdr,
Buszkers
4 komentarze:
Zrzygać się a potem zagrać to naprawdę wielki wyczyn. Ale to Space Mike ;) Muszę wziąć przykład z chłopaków, bo moja grypka jakoś mnie nie chce opuścić. A wracając tak poważnie do tematu, to oglądanie NBA zawsze sprawiało mi wielką radość. Nawet trochę grałam w kosza w ramach inspiracji. Swojego czasu na moim osiedlu powiesili kilka zajebistych koszy, było ich chyba z 5. Obok mojego parkingu był kosz ze znaczkiem Bullsów właśnie, a parę bloków dalej wisiał Orlando Magic. Pozostałych niestety już nie pamiętam. Zostały już po nich tylko białe linie po mini boisku.
uwielbiam patrzec jak ray allen rzuca, poezja. kocham tego kolesia.
Haha, a ja myślałem, że go nie lubisz bo nie ma opaski na głowie i nie trzaska dunków w co drugiej akcji :) Jest stosunkowo mało czarny w swoim stylu gry, jest bardziej europejski, wyrachowany.
Nie ma to jak keczup wloclawski na jumpa i danki 360 ;)
Prześlij komentarz